Myśli w czasach zarazy
Siedzę sobie w czasie pandemii w domu, w autokwarantannie, wymuszonej.... bo wszyscy jacyś tacy niewyrazni, a pracy nie mam.
Restauracje zamknięte dla gości, cateringi leżą, wydarzeń, które mógłbym poprowadzić nie można organizować...
A że samotność sprzyja wszystkiemu co nam nie służy, męczę się w stresie, który motywuje do jedzenia, picia, agresji..., ale też do refleksji.
Ta też mnie dopadła.
Podobno zwierzęta wtargnęły w Tatry, ryby wpłynęły do kanałów Wenecji, zmniejszyła się aktywność sejsmiczna ziemi... Same cuda...
Już widzę wilka u babci, bo babcia sama... w czasie pandemii.
Ale tak naprawdę nie o zwierzętach myślę, tylko o naszych nawykach i przyzwyczajeniach.
Pomyślałem o regionalności w kontekście wina i kuchni. Szczególnie wina.
O naszym, w tym moim, rozwydrzeniu...
Nie zważając na koszty, bo nie są zbyt wielkie, sięgamy po dobra wytwarzane, gdzieś na peryferiach świata: po moje ukochane CARMENERE z Chile, kochane wszędzie SAUVIGNON BLANC z Nowej Zelandii, MALBECA z Argentyny, TANNATA z Urugwaju, wina ze Stanów Zjednoczonych, Kanady, Australii, po wina tanie i drogie z całego świata...
I nagle katastrofa. Już niedługo wina z dalekich krajów się skończą. Wypijemy te, które już są, pózniej zapewne przerwa, bo zapasy się wyczerpią. Ale w końcu jednak wrócą.
Tylko czy nie powinniśmy się zastanowić?
Może warto potraktować atak niewidzialnego bandyty jako ostrzeżenie, podstawę refleksji.
Może warto się trochę ograniczyć, sięgnąć po wina produkowane bliżej, choćby po Sauvignon Blanc z Węgier czy z Austrii zamiast po te z Nowej Zelandii?
Może różnica w smaku nie jest tak wielka, żeby nie rozważyć opcji USPOKOJENIA ZIEMI?
Może warto docenić to co mamy niedaleko od nas, zamiast szukać czegoś z miejsc, których wcale nie znamy?